Od najmłodszych lat nie należałam do grupy najładniejszych dziewcząt w klasie. Nie miałam jak większość moich koleżanek adoratorów, którzy z miłą chęcią odprowadzaliby mnie do domu, niosąc tornister. Pogodziłam się z tym, choć z odrobiną zazdrości patrzyłam na te „lepsze” i moje małe serduszko nie raz uroniło łzę. Okres podstawówki minął dość szybko i w wieku 15 lat trafiłam do liceum ogólnokształcącego. Zmieniłam się znacznie w tym okresie. Wyrosłam, trochę schudłam i nabrałam kobiecych kształtów. Uczyłam się w klasie matematyczno-fizycznej, gdzie znaczną część stanowili chłopcy. Z powodu kształtnego i dość obfitego biustu byłam atrakcją nowej grupy kolegów i wielu z nich zabiegało o moje względy. Pochlebiało mi to. Do szkoły nie wolno było nosić krótkich spódniczek i wydekoltowanych bluzek, ale nikt nie zabraniał tego robić po szkole, a szczególnie na szkolnych potańcówkach i dyskotekach. Dzięki naturze, która obdarzyła mnie kształtnymi piersiami i smukłymi nogami, kusiłam swoich kolegów szerokim dekoltem bluzeczek i króciutkimi spódniczkami.
Z wiekiem jednak moje kształty zmieniły się nieco. Figura już nie ta, choć nie ma się czemu dziwić po dwójce dzieci z czterdziestkę na karku. Zmuszona zostałam do noszenia dłuższych spódnic i sukienek. Jednak upodobanie do dużych dekoltów pozostało nadal. Skąpe bluzeczki odsłaniające dekolt i ramiona uwielbiam do dziś. Obecnie, choć mam już 39 lat, pozostały ładne kształty ramion, a biust jest jeszcze całkiem spory. Wydawałoby się, że nic nie jest w stanie zmącić mojego ustabilizowanego i szczęśliwego życia. Jednak wydarzenie sprzed czterech lat zmieniło je radykalnie.
Pewnego letniego wieczoru na skórze dekoltu i ramion zauważyłam kilka drobnych pieprzyków. Zaniepokoiłam się trochę, ale postanowiłam je poobserwować. Z czasem zmiany te stopniowo się powiększały i zmieniały barwę. Postanowiłam skonsultować się z dermatologiem. Bałam się, że może to być coś groźnego, zwłaszcza że często odsłaniałam dekolt i ramiona oraz nie stroniłam od promieniowania słonecznego. Udałam się więc do poleconego przez koleżankę specjalisty. Doktor obejrzał wszystkie przebarwienia oraz niepokojące mnie zmiany skórne i stwierdził, że kilka z nich, a szczególnie te większe i wypukłe, powinny zostać wycięte przez chirurga onkologa i poddane badaniu histopatologicznemu. Zalecił też, bym unikała słońca i dokładnie obserwowała swoją skórę, aby w przyszłości szybciej zauważyć wszelkie zmiany, zwłaszcza gdy zmieniają one barwę i wielkość. Zaraz po rozmowie, pełna obaw, udałam się do poradni onkologicznej. Tam obejrzał mnie pan doktor, używając specjalnego urządzenia – dermatoskopu, i podobnie jak jego poprzednik zalecił wycięcie kilku znamion. Pomyślałam sobie, że jeżeli dwóch niezależnych lekarzy mówi to samo, to muszą mieć rację i należy poddać się wycięciu zmian.
Decyzja zapadła szybko. Umówiłam się na termin za dwa tygodnie. Do poradni przyjechałam punktualnie na wyznaczoną godzinę. Doktor wprawnie i szybko usunął najbardziej podejrzane zmiany skórne w znieczuleniu miejscowym. Wszystko trwało dosłownie chwilę. Kontrolną wizytę celem zdjęcia szwów wyznaczono mi za tydzień. Chirurg usunął wówczas wszystkie szwy. Miejsca po znamionach były nieco zaczerwienione, więc doktor zalecił smarowanie tych okolic maścią na blizny i ponowną kontrolę za kolejne dwa tygodnie, gdy będą już wyniki badania histopatologicznego wszystkich znamion. Czekałam na wyniki z niecierpliwością i lekkim podenerwowaniem.
Przez ostatnie dwa tygodnie z dużym zaangażowaniem wcierałam zapisaną maść we wszystkie czerwone miejsca, które niestety zamiast blednąc, z czasem stawały się coraz bardziej czerwone. Na dodatek zamiast cienkich kresek w miejscu wycięcia zaczęłam obserwować niewielkie zgrubienie, coraz bardziej intensywny czerwony kolor, odczuwałam też nieznaczny ból i pieczenie. Po dwóch tygodniach pojawiłam się na umówioną kontrolę. Wszystkie badania były prawidłowe, a wycięte znamiona okazały się być zwykłymi znamionami barwnikowymi bez cech nowotworowych. Po obejrzeniu blizn doktor stwierdził, że w miejscach po wycięciu zmian na mojej skórze pojawiły się bliznowce. Zalecił więc dalsze wmasowywanie maści na blizny.
Początkowo wierzyłam, że maść pomoże i jeżeli będę systematycznie wmasowywać ją trzy razy dziennie, to bliznowiec zniknie. Niestety, ku coraz większej mojej rozpaczy z czasem blizny, zamiast coraz mniejsze, stawały się coraz to większe, twardsze i czerwone. Przypominały naroślą o wielu nieregularnych wypustkach i kolorze czerwono-wiśniowym. Zaczęłam żałować, że poddałam się zabiegowi wycięcia. Jednak odwrotu nie było i coś musiałam zrobić. Zaniepokojona ponownie udałam się do chirurga, który mnie operował.
Doktor stwierdził, że jest to rodzaj bardzo brzydkiego bliznowca i należy te zmiany wyciąć. Wierząc mu bezgranicznie, poddałam się wycięciu tych paskudnych blizn. Po dwóch miesiącach wszystko wyglądało jeszcze gorzej. Z rozpaczą patrzyłam na swoje ramiona. O bluzkach z szerokim dekoltem i eksponowaniu ramion nie było już mowy. Byłam załamana. Nie da się tego w żaden sposób usunąć? Co można z tym zrobić?
Syn poradził mi zajrzeć do Internetu i poszukać jakichkolwiek informacji pod hasłem: „bliznowiec – keloid”. Po paru chwilach znalazłam kilka ciekawych artykułów na temat powstawania i leczenia blizn przerostowych i bliznowców. Niestety, we wszystkich tych artykułach napisano, że leczenie jest praktycznie nieskuteczne. Nie poddając się jednak, postanowiłam napisać do kilku klinik chirurgicznych z prośbą o pomoc.
Po paru dniach otrzymałam dwie odpowiedzi. W jednym z listów lekarz zalecał noszenie opatrunku uciskowego i plastrów silikonowych. Poddałam się temu leczeniu z ochotą. Przez większą część dnia, minimum 16 godzin, nosiłam plaster silikonowy, który przytrzymywany był przez dość silną opaskę uciskową. Po miesiącu zauważyłam nieznaczną poprawę. Zmiany stały się nieco bledsze i mniej wypukłe niż na początku terapii. Postanowiłam stosować terapię jeszcze przez kolejny miesiąc. Jeżeli były efekty, warto się pomęczyć przez następnych kilka tygodni. Niestety, tym razem nic więcej się nie zmieniło. Zaprzestałam więc uciążliwych opatrunków.
Po kilku miesiącach z przerażeniem zauważyłam, że naroślą stają się znów coraz ciemniejsze i bardziej wypukłe. Poza tym miałam wrażenie, jakby jeszcze bardziej rozrosły się na boki. Kolejna wizyta i kolejna terapia. Tym razem spróbowałam krioterapii. Kilkanaście sesji z użyciem niskiej temperatury, co było szalenie nieprzyjemne, a nawet trochę bolesne. I ta terapia okazała się nieskuteczna. Minęło już tyle czasu, a moje cierpienie z powodu brzydkiego wyglądu stawało się coraz większe.
Ponownie zajrzałam do Internetu i znalazłam adres kliniki, która wydawało się, że ma większe doświadczenie w leczeniu tego typu zmian. Pojawiłam się na konsultacji. Miła pani doktor obejrzała wszystkie miejsca wycięć bardzo dokładnie, po czym w kilku zdaniach opowiedziała mi o bliznowcach i bliznach przerostowych. Niestety, nie mogła mnie pocieszyć. Stwierdziła bowiem, że bliznowce są praktycznie niewyleczalne, jedynie można zaleczyć zmiany, powodując ich zmniejszenie, zblednięcie oraz uzyskując większą ich miękkość. Dowiedziałam się również, że kuracja zwykle jest kombinacją kilku sposobów, bo tylko wtedy odnosi się pozytywne efekty leczenia. I tak zaczęłam moją dość niemiłą przygodę z chirurgią estetyczną. Kuracja składała się z wycięć, ostrzyknięć sterydem podawanym miejscowo, a następnie noszeniem specjalnych plastrów silikonowych. Dla większej skuteczności musiałam też dwa razy dziennie wmasowywać maść z silikonem. W klinice pojawiałam się raz w miesiącu przez rok. Koszmar, ale czego się nie robi dla poprawienia swojego zdrowia i wyglądu, fa chciałabym szybko, raz dwa, a tu niestety na efekty trzeba było długo czekać. Po kilku razach wstrzyknięć razem z panią doktor zauważyłyśmy odbarwienie bliznowców i pojawienie się drobnych fioletowo-bordowych naczyń prześwitujących pod pergaminową skórą. Pani doktor stwierdziła, że jest to niekorzystny odczyn skóry i tkanki podskórnej na sterydy i zaproponowała zmianę leku na 5FU. Zadziałało, ale poprawę zauważyłam dopiero po 6 miesiącach od początku leczenia.
W wyniku terapii udało się poprawić wygląd blizn. Wszystkie leczone miejsca stały się cieńsze, bladoróżowe i płaskie. Po kolejnych kilku miesiącach pani doktor zaproponowała mi jeszcze laseroterapię. Jest to ostatni sposób leczenia bliznowców, którego jeszcze nie próbowałam. Czy poddam się dalszej kuracji, nie wiem. Na razie jestem zadowolona z wyniku, który uzyskałyśmy, i nie chciałabym ryzykować. Muszę też zaakceptować fakt, że wydekoltowane bluzki to w moim przypadku już przeszłość.
Krystyna