Keloid – jak się tego pozbyć? | Klinika Kolasiński
Tel. +48 61 81 87 550 Tel. kom. +48 783 004 005

Prestiżowa nagroda dla dr n. med. Jerzego Kolasińskiego

Keloid – jak się tego pozbyć?

Od najmłodszych lat nie należałam do grupy najładniejszych dziewcząt w kla­sie. Nie miałam jak większość moich ko­leżanek adoratorów, którzy z miłą chęcią odprowadzaliby mnie do domu, niosąc tor­nister. Pogodziłam się z tym, choć z odro­biną zazdrości patrzyłam na te „lepsze” i moje małe serduszko nie raz uroniło łzę. Okres podstawówki minął dość szybko i w wieku 15 lat trafiłam do liceum ogól­nokształcącego. Zmieniłam się znacznie w tym okresie. Wyrosłam, trochę schu­dłam i nabrałam kobiecych kształtów. Uczyłam się w klasie matematyczno-fizycznej, gdzie znaczną część stanowili chłopcy. Z powodu kształtnego i dość obfitego biustu byłam atrakcją nowej grupy kolegów i wielu z nich zabiegało o moje względy. Pochlebiało mi to. Do szkoły nie wolno było nosić krótkich spód­niczek i wydekoltowanych bluzek, ale nikt nie zabraniał tego robić po szkole, a szcze­gólnie na szkolnych potańcówkach i dys­kotekach. Dzięki naturze, która obdarzyła mnie kształtnymi piersiami i smukłymi nogami, kusiłam swoich kolegów szero­kim dekoltem bluzeczek i króciutkimi spódniczkami.

Z wiekiem jednak moje kształty zmie­niły się nieco. Figura już nie ta, choć nie ma się czemu dziwić po dwójce dzieci z czterdziestkę na karku. Zmuszona zo­stałam do noszenia dłuższych spódnic i su­kienek. Jednak upodobanie do dużych de­koltów pozostało nadal. Skąpe bluzeczki odsłaniające dekolt i ramiona uwielbiam do dziś. Obecnie, choć mam już 39 lat, pozostały ładne kształty ramion, a biust jest jeszcze całkiem spory. Wydawałoby się, że nic nie jest w stanie zmącić mojego ustabilizowanego i szczęśliwego życia. Jed­nak wydarzenie sprzed czterech lat zmie­niło je radykalnie.

Pewnego letniego wieczoru na skó­rze dekoltu i ramion zauważyłam kilka drobnych pieprzyków. Zaniepokoiłam się trochę, ale postanowiłam je poobserwo­wać. Z czasem zmiany te stopniowo się powiększały i zmieniały barwę. Postano­wiłam skonsultować się z dermatologiem. Bałam się, że może to być coś groźnego, zwłaszcza że często odsłaniałam dekolt i ramiona oraz nie stroniłam od promie­niowania słonecznego. Udałam się więc do poleconego przez koleżankę specjali­sty. Doktor obejrzał wszystkie przebar­wienia oraz niepokojące mnie zmiany skórne i stwierdził, że kilka z nich, a szczególnie te większe i wypukłe, po­winny zostać wycięte przez chirurga on­kologa i poddane badaniu histopatologicz­nemu. Zalecił też, bym unikała słońca i dokładnie obserwowała swoją skórę, aby w przyszłości szybciej zauważyć wszel­kie zmiany, zwłaszcza gdy zmieniają one barwę i wielkość. Zaraz po rozmowie, pełna obaw, udałam się do poradni onko­logicznej. Tam obejrzał mnie pan doktor, używając specjalnego urządzenia – dermatoskopu, i podobnie jak jego poprzed­nik zalecił wycięcie kilku znamion. Pomy­ślałam sobie, że jeżeli dwóch niezależnych lekarzy mówi to samo, to muszą mieć rację i należy poddać się wycięciu zmian.

Decyzja zapadła szybko. Umówiłam się na termin za dwa tygodnie. Do poradni przyjechałam punktualnie na wyznaczoną godzinę. Doktor wprawnie i szybko usunął najbardziej podejrzane zmiany skórne w znieczuleniu miejscowym. Wszystko trwało dosłownie chwilę. Kontrolną wi­zytę celem zdjęcia szwów wyznaczono mi za tydzień. Chirurg usunął wówczas wszystkie szwy. Miejsca po znamionach były nieco zaczerwienione, więc doktor zalecił smarowanie tych okolic maścią na blizny i ponowną kontrolę za kolejne dwa tygodnie, gdy będą już wyniki badania histopatologicznego wszystkich znamion. Czekałam na wyniki z niecierpliwością i lekkim podenerwowaniem.

Przez ostatnie dwa tygodnie z du­żym zaangażowaniem wcierałam zapisaną maść we wszystkie czerwone miejsca, które niestety zamiast blednąc, z czasem stawały się coraz bardziej czerwone. Na dodatek zamiast cienkich kresek w miej­scu wycięcia zaczęłam obserwować nie­wielkie zgrubienie, coraz bardziej inten­sywny czerwony kolor, odczuwałam też nieznaczny ból i pieczenie. Po dwóch tygodniach pojawiłam się na umówioną kontrolę. Wszystkie badania były pra­widłowe, a wycięte znamiona okazały się być zwykłymi znamionami barwnikowy­mi bez cech nowotworowych. Po obej­rzeniu blizn doktor stwierdził, że w miejscach po wycięciu zmian na mo­jej skórze pojawiły się bliznowce. Zalecił więc dalsze wmasowywanie maści na blizny.

KeloidPoczątkowo wierzyłam, że maść po­może i jeżeli będę systematycznie wmasowywać ją trzy razy dziennie, to bliznowiec zniknie. Niestety, ku coraz większej mojej rozpaczy z czasem blizny, zamiast coraz mniejsze, stawały się co­raz to większe, twardsze i czerwone. Przypominały naroślą o wielu nieregularnych wypustkach i kolorze czerwono-wiśniowym. Zaczęłam żałować, że pod­dałam się zabiegowi wycięcia. Jednak odwrotu nie było i coś musiałam zrobić. Zaniepokojona ponownie udałam się do chirurga, który mnie operował.

Doktor stwierdził, że jest to rodzaj bardzo brzyd­kiego bliznowca i należy te zmiany wy­ciąć. Wierząc mu bezgranicznie, podda­łam się wycięciu tych paskudnych blizn. Po dwóch miesiącach wszystko wygląda­ło jeszcze gorzej. Z rozpaczą patrzyłam na swoje ramiona. O bluzkach z szero­kim dekoltem i eksponowaniu ramion nie było już mowy. Byłam załamana. Nie da się tego w żaden sposób usunąć? Co można z tym zrobić?

Syn poradził mi zajrzeć do Internetu i poszukać jakichkolwiek informacji pod hasłem: „bliznowiec – keloid”. Po paru chwilach znalazłam kilka ciekawych arty­kułów na temat powstawania i leczenia blizn przerostowych i bliznowców. Nie­stety, we wszystkich tych artykułach na­pisano, że leczenie jest praktycznie nie­skuteczne. Nie poddając się jednak, postanowiłam napisać do kilku klinik chi­rurgicznych z prośbą o pomoc.

Po paru dniach otrzymałam dwie od­powiedzi. W jednym z listów lekarz zale­cał noszenie opatrunku uciskowego i pla­strów silikonowych. Poddałam się temu leczeniu z ochotą. Przez większą część dnia, minimum 16 godzin, nosiłam plaster sili­konowy, który przytrzymywany był przez dość silną opaskę uciskową. Po miesiącu zauważyłam nieznaczną poprawę. Zmia­ny stały się nieco bledsze i mniej wypu­kłe niż na początku terapii. Postanowiłam stosować terapię jeszcze przez kolejny miesiąc. Jeżeli były efekty, warto się po­męczyć przez następnych kilka tygodni. Niestety, tym razem nic więcej się nie zmieniło. Zaprzestałam więc uciążliwych opatrunków.

Po kilku miesiącach z przerażeniem zauważyłam, że naroślą stają się znów coraz ciemniejsze i bardziej wypukłe. Poza tym miałam wrażenie, jakby jeszcze bar­dziej rozrosły się na boki. Kolejna wizyta i kolejna terapia. Tym razem spróbowa­łam krioterapii. Kilkanaście sesji z uży­ciem niskiej temperatury, co było szalenie nieprzyjemne, a nawet trochę bolesne. I ta terapia okazała się nieskuteczna. Minęło już tyle czasu, a moje cierpienie z powo­du brzydkiego wyglądu stawało się coraz większe.

Ponownie zajrzałam do Internetu i znalazłam adres kliniki, która wydawało się, że ma większe doświadczenie w le­czeniu tego typu zmian. Pojawiłam się na konsultacji. Miła pani doktor obejrzała wszystkie miejsca wycięć bardzo dokład­nie, po czym w kilku zdaniach opowie­działa mi o bliznowcach i bliznach prze­rostowych. Niestety, nie mogła mnie pocieszyć. Stwierdziła bowiem, że bliznowce są praktycznie niewyleczalne, jedynie można zaleczyć zmiany, powodując ich zmniejszenie, zblednięcie oraz uzyskując większą ich miękkość. Dowiedziałam się również, że kuracja zwykle jest kombinacją kilku sposobów, bo tylko wtedy odnosi się pozytywne efekty leczenia. I tak zaczęłam moją dość niemiłą przygodę z chirurgią estetyczną. Kuracja składała się z wycięć, ostrzyknięć sterydem poda­wanym miejscowo, a następnie noszeniem specjalnych plastrów silikonowych. Dla większej skuteczności musiałam też dwa razy dziennie wmasowywać maść z sili­konem. W klinice pojawiałam się raz w miesiącu przez rok. Koszmar, ale czego się nie robi dla poprawienia swojego zdro­wia i wyglądu, fa chciałabym szybko, raz dwa, a tu niestety na efekty trzeba było długo czekać. Po kilku razach wstrzyknięć razem z panią doktor zauważyłyśmy od­barwienie bliznowców i pojawienie się drobnych fioletowo-bordowych naczyń prześwitujących pod pergaminową skórą. Pani doktor stwierdziła, że jest to nieko­rzystny odczyn skóry i tkanki podskórnej na sterydy i zaproponowała zmianę leku na 5FU. Zadziałało, ale poprawę zauwa­żyłam dopiero po 6 miesiącach od począt­ku leczenia.

W wyniku terapii udało się poprawić wygląd blizn. Wszystkie leczone miejsca stały się cieńsze, bladoróżowe i płaskie. Po kolejnych kilku miesiącach pani doktor zaproponowała mi jeszcze laseroterapię. Jest to ostatni sposób leczenia bliznowców, którego jeszcze nie próbowałam. Czy pod­dam się dalszej kuracji, nie wiem. Na ra­zie jestem zadowolona z wyniku, który uzyskałyśmy, i nie chciałabym ryzykować. Muszę też zaakceptować fakt, że wydekol­towane bluzki to w moim przypadku już przeszłość.

Krystyna